sobota, 10 września 2016

Rozdział 6

Stawiam jeden krok za drugim, starając się skupiać tylko na tym.
Jest już późno - wiem, że jeśli teraz zacznę się nad czymś zastanawiać, to kolejną noc będę leżał i wpatrywał się w sufit, jakby szukając tam odpowiedzi. Tak jak miałem w zwyczaju robić to już od dłuższego czasu.
A teraz mam aż zanadto rzeczy, nad którymi mógłbym się zastanawiać.
Kolejny krok. I kolejny.
Wzdycham ciężko. Wiem, że nie dam rady po prostu o tym nie myśleć.
Moje myśli najpierw wędrują w stronę Jamesa. Kiedy przez ostatnie dni wyobrażałem sobie chwilę, kiedy wreszcie go zobaczę, miałem wrażenie, że poczuję to, jak długo nie było mi dane go widzieć. Że poczuję cały ten czas, przez który byłem bez niego.
Tymczasem nie. Widząc go dzisiaj, w tym parku, czułem się dokładnie tak samo, jak czułem się odwiedzając go codziennie w bazie Hydry. Bo każdego dnia, przy każdych odwiedzinach, czułem przecież tą samą miłość. I nie zmieniła się ona teraz. Była dokładnie taka sama.
Później myślę o tym, że to Rogers go uratował. Rogers, nie ja. Myślę o tych wszystkich momentach, kiedy nie było mnie przy nim i to Rogers o niego dbał.
Czuję ukłucie zazdrości. Wiem, wiem, że to nie w porządku. Rogers jest jego przyjacielem. Ale... ale tyle mnie przy nim nie było...
Odsuwam od siebie te myśli. Bo przecież nic z tym nie mogę zrobić. Nie mogę się znów użalać, to nie ma sensu.
Żeby zająć myśli czymś innym, przypominam sobie naszą rozmowę, to, co mi powiedział. O Zemo. Znam tego typa, aż za dobrze. Zdążyłem się przekonać, że jest psycholem.
Pogrążony w myślach dopiero po chwili zauważam, że wszedłem w jedną z ciemnych uliczek. Taa, słynne ciemne uliczki Nowego Yorku. Prawdopodobieństwo tego, że wyjdzie się stąd bez szwanku jest równe... no cóż, zero.
Sięgam więc pod płaszcz upewniając się, że pistolet jest na swoim miejscu. Jest.
Idę szybkim krokiem, ale do wyjścia z uliczki jeszcze daleko. Wciąż trzymam dłoń na rękojeści pistoletu.
Nagle słyszę za sobą kroki.
Odwracam się gwałtownie, jednocześnie wyciągając broń.
Za późno. Nie zdążam uniknąć wymierzonego w moją skroń ciosu.
Zataczam się na ścianę, ale utrzymuję się na nogach. Pistolet wypadł mi z rąk. Leży za daleko, bym miał szansę go dosięgnąć.
Napastnik zbliża się do mnie gotowy zadać kolejny cios. Nie był przygotowany na to, że nie padnę już po pierwszym. Jednak jest pewien, że drugi załatwi sprawę.
Zaciskam pięści i wyciągam przed siebie ręce. Uginam lekko nogi i staję odpowiednio w razie czego gotowy do starcia.
Mój przeciwnik zadaje cios. Udaje mi się go zablokować. Chcę zrobić krok do tyłu, ale przeszkadza mi ściana. Zamiast tego więc z całej siły uderzam go w brzuch.
Zatacza się lekko, ale już po chwili prostuje gotowy do dalszej walki.
Trwa to chwilę zanim udaje mu się znów przycisnąć mnie do ściany. Czuję ból, kiedy ponownie uderza w moją twarz. Próbuję się bronić, ale to na nic.
Zaczynam się zastanawiać, czego ode mnie chce. Patrzę więc tylko na niego, a on uśmiecha się jadowicie i szepcze mi do ucha:
- Heil Hydra.
Wzdrygam się. Dawno tego nie słyszałem.
Te słowa jednak dają mi motywację do działania. Tym razem to ja uderzam go w twarz. A potem kolejny raz. I kolejny.
Nienawidzę tych słów.
Kolejny cios.
Nienawidzę przypominać sobie o Hydrze i o całym gównie, jakie mnie tam spotkało.
Kolejny cios.
Nienawidzę przypominać sobie o tym całym gównie, które dla nich zrobiłem.
Gość wygląda już na porządnie zmasakrowanego, więc nie podejmuję próby zadania mu kolejnego ciosu.
- Wiesz, Rumlow... - mruczy typ uśmiechając się lekko, co szybko zamienia się w grymas bólu. - Nic ci to nie da. Pobiłeś mnie, okej. Ale to nie stanowi twojej przepustki na ucieczkę od przeszłości.
Zaciskam pięść, ale się powstrzymuję. Mężczyzna mówi dalej.
- Nie można po prostu skończyć z Hydrą. Oj, nie... - na chwilę milknie i znów delikatnie się uśmiecha, jakby wspominał coś przyjemnego. - To, że pomogłeś temu śmieciowi Barnesowi...
Nie daję mu dokończyć. Tym razem uderzam jego twarz pięścią. Jeszcze mocniej, niż wcześniej.
Wypluwa krew i wydaje z siebie dźwięk, który prawdopodobnie miał być śmiechem, ale ze względu na jego obrażenia brzmiał trochę jak kaszel.
- Nie uciekniesz, Rumlow. Nie da się uciec.
- Czego ode mnie chcesz, sukinsynu? - wycedzam w końcu wpatrując się w niego.
- Chciałem tylko przekazać ci wiadomość. Od Zemo. - znów przerywa, jakby chciał dać mi czas na przygotowanie się na tą informację. - Jej treść była dość długa, wymyślił cały monolog, ale rzecz jasna go nie zapamiętałem, więc go skrócę. Masz przesrane.
A potem uśmiecha się do mnie jadowicie jeszcze raz.
- Heil Hydra. - mruczy.
I mdleje.
Wstaję, patrzę na niego przez dłuższą chwilę.
Na język suną mi się tylko przekleństwa.
Biorę z ziemi mój pistolet i bez zbędnej zwłoki opuszczam uliczkę.
Wracam do domu szybkim krokiem.
I kiedy o tym wszystkim myślę, uświadamiam sobie, że gość miał rację.
Mam przesrane.

- Potrzebuję twojej pomocy. 
Rollins spojrzał na mnie zrezygnowany, po czym pokręcił głową. 
- Już ci mówiłem, jakie jest moje zdanie na ten temat. Wiele razy. Nie powinieneś się w to mieszać. 
- Czy ty tego nie widzisz? Nie widzisz, co z nim robią? To nieludzkie, Rollins. 
- Cholera jasna, od kiedy ty jesteś w Hydrze, Rumlow, od wczoraj? Nic, co robimy nie jest "ludzkie", jak to nazwałeś. Nic, rozumiesz? Ten dzieciak to jeden z wielu. Co ci da, że go uratujesz? Znajdą kolejnych. A zresztą, nie muszą szukać. Mają wielu innych mu podobnych.
Przez chwilę oboje milczeliśmy. Wbijałem wzrok w podłogę, a Jack patrzył na mnie ponaglająco. 
- Jeśli teraz tak cię to martwi, to co cię podkusiło, żeby w ogóle tu dołączać? - odezwał się. 
Podniosłem wzrok i otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale zorientowałem się, że nie wiem co. 
To pytanie zbiło mnie z tropu. W Hydrze byłem już tak długo, że przestałem się nad tym zastanawiać. Nie chciałem. Nie chciałem budzić w sobie jakiś wyrzutów sumienia, no bo przecież po co. Nie o to w tym chodziło. Miałem tylko wykonywać misje, wykonywać je dobrze. Nie myśleć o tym, czy robię dobrze, bo nie robiłem. No więc wykonywałem każdą misję, którą dostawałem. Robiłem wszystko, co mi kazali nie dopuszczając nawet opcji, że mógłbym tego nie robić. Rozkazy to rozkazy.
Więc co, do cholery, sprawiło, że stojąc tam i patrząc jak torturują Jamesa coś mnie tknęło?
Przecież widziałem to wiele razy. Wiele razy patrzyłem niewzruszenie jak Hydra torturuje jakieś mniej lub bardziej przypadkowe osoby. Czasem samodzielnie ich torturowałem. 
Pamiętam dokładnie ten dzień, kiedy dołączyłem do Hydry. Pamiętam każdy szczegół, wszystko, co się wtedy stało. Prawie wszystko. Nie pamiętam jednego - uczuć i emocji towarzyszących mi kiedy po raz pierwszy wypowiedziałem to pieprzone pozdrowienie.
Wiedziałem, że wstępując w szeregi tej organizacji podpisuję pakt z diabłem i że już nigdy od tego nie ucieknę. 
I dopiero wtedy, po latach spędzonych tam, po raz pierwszy zaczynałem mieć wrażenie, że to nie było tego warte.
- Rumlow? - wyrwał mnie z zamyślenia zniecierpliwiony głos Rollinsa, który wciąż nie otrzymał odpowiedzi na swoje pytanie.
Znów otworzyłem usta, ale znów doszedłem do wniosku, że nie umiem udzielić mu tej odpowiedzi. Tylko bezradnie wzruszyłem ramionami. 
- Co z tobą? - spytał mierząc mnie coraz bardziej zaniepokojonym spojrzeniem. - Co z Brockiem Rumlowem, skutecznym i bezwzględnym agentem Hydry, który potrafi zabić bez mrugnięcia okiem?
- Jesteś po mojej stronie czy nie? - zignorowałem jego pytanie i rzuciłem mu coraz bardziej zdenerwowane spojrzenie. 
- Słuchaj. - powiedział kręcąc głową. - Jesteś moim współpracownikiem, ale jeśli masz zamiar zdradzać Hydrę... to nie mogę być po twojej stronie.
Patrzył na mnie jeszcze przez chwilę. Potem wyszedł zdając sobie sprawę, że nie skomentuję jego słów.
Prychnąłem cicho i pokiwałem głową. 
Czego innego miałem się spodziewać? Rollins był moim współpracownikiem z Hydry, a nie przyjacielem. A to dwie, zupełnie inne rzeczy.


***
Mimo, że jest już grubo po pierwszej w nocy i nawet w Nowym Yorku w wielu lokalach i mieszkaniach nie pali się już światło, siedzący przy biurku ciemnowłosy mężczyzna nie jest w żadnym stopniu zaskoczony rozlegającym się nagle pukaniem do drzwi jego mieszkania.
- Wejść. - mruczy cicho.
Drzwi otwierają się, a do środka wkracza inny mężczyzna. Zamyka za sobą drzwi i staje przed tamtym praktycznie na baczność.
Heil Hydra! - salutuje.
Ciemnowłosy odpowiada mu tylko lekkim skinieniem.
- Do rzeczy. - mówi głosem aż przerażająco spokojnym.
Jego gość najwyraźniej wie, że ten spokój nie zwiastuje w ustach mężczyzny niczego dobrego, bo w jego oczach pojawia się lekki niepokój. Szybko jednak otrząsa się i zaczyna mówić:
- Wysłany przez nas agent został znaleziony pobity w uliczce, w której miał dopaść Rumlowa. Jest w kiepskim stanie, ale żyje.
Ciemnowłosy klnie w duchu, ale przez moment nic nie mówi. Na jego twarzy wciąż panuje dziwny spokój, wygląda na to, że opanował ten kamienny wyraz twarzy do perfekcji.
- Przejdziemy do drugiego planu. - oznajmia po dłuższym zastanowieniu. - Przekaż reszcie. Zaczynamy jutro.
Jego rozmówca kiwa głową, po czym odwraca się i wychodzi bez słowa.
Siedzący przy biurku mężczyzna wstaje i podchodzi do okna. Uśmiecha się do siebie, ale jest to uśmiech, w którym nie ma ani cienia radości.
Heil Hydra. - mówi do siebie cicho Helmut Zemo, a uśmiech nie spełza mu z twarzy.

***
Zmycie z siebie krwi, mojej i tego faceta, zajmuje mi chwilę czasu.
Cała umywalka jest nią pokryta, kilka kropel kapie też na podłogę.
Miałem rację - ze słynnych ciemnych uliczek Nowego Yorku nie da się wyjść bez szwanku.
Mam podbite oko, kilka siniaków w różnych miejscach, przeciętą wargę, mnóstwo zadrapań... ale przynajmniej żyję i mam się względnie dobrze.
Kieruję swoje kroki do kuchni. Otwieram lodówkę i wyciągam z niej piwo. W domu mam też coś mocniejszego, ale teraz nie jest mi to potrzebne. Muszę tylko usiąść i trochę pomyśleć.
Wracam do salonu, opadam na kanapę.
Zemo wie. Wie i mnie szuka, tak podejrzewam. Poznałem w Hydrze wielu ludzi, których mógłbym nazwać szalonymi, ale nikt nie był bardziej szalony niż on.
Wydawał się w porządku, a przynajmniej o tyle w porządku, o ile w porządku może być agent Hydry. Ale niczym się nie wyróżniał. Na powitanie uścisnął mi rękę, uśmiechnął się przyjaźnie. Ale później przekonałem się, że to wszystko pozory. I podejrzewam, że i tak nie widziałem jego najgorszej strony. A pewnie będzie mi dane zobaczyć.
Biorę łyk alkoholu, zawieszam wzrok gdzieś na ścianie. Powinienem ostrzec Jamesa. Wiem jednak, że wszelkie rozmowy telefoniczne mogą skończyć się źle.
Zerkam na zegarek. Na spotkanie jest stanowczo za późno, najpewniej już śpi. Piszę więc mu tylko krótkiego smsa "Jutro o tej samej porze w Central Parku. Bądź sam.".
Siedzę tak jeszcze przez chwilę myśląc o tym wszystkim intensywnie. Rzucam jeszcze jedno spojrzenie na ekran telefonu. James nie odpisał, ale orientuję się, że jest druga w nocy.
Dopijam piwo, biorę szybki prysznic i stwierdzam, że czas się położyć.
Pierwszy raz od wielu miesięcy zasypiam od razu.