sobota, 10 września 2016

Rozdział 6

Stawiam jeden krok za drugim, starając się skupiać tylko na tym.
Jest już późno - wiem, że jeśli teraz zacznę się nad czymś zastanawiać, to kolejną noc będę leżał i wpatrywał się w sufit, jakby szukając tam odpowiedzi. Tak jak miałem w zwyczaju robić to już od dłuższego czasu.
A teraz mam aż zanadto rzeczy, nad którymi mógłbym się zastanawiać.
Kolejny krok. I kolejny.
Wzdycham ciężko. Wiem, że nie dam rady po prostu o tym nie myśleć.
Moje myśli najpierw wędrują w stronę Jamesa. Kiedy przez ostatnie dni wyobrażałem sobie chwilę, kiedy wreszcie go zobaczę, miałem wrażenie, że poczuję to, jak długo nie było mi dane go widzieć. Że poczuję cały ten czas, przez który byłem bez niego.
Tymczasem nie. Widząc go dzisiaj, w tym parku, czułem się dokładnie tak samo, jak czułem się odwiedzając go codziennie w bazie Hydry. Bo każdego dnia, przy każdych odwiedzinach, czułem przecież tą samą miłość. I nie zmieniła się ona teraz. Była dokładnie taka sama.
Później myślę o tym, że to Rogers go uratował. Rogers, nie ja. Myślę o tych wszystkich momentach, kiedy nie było mnie przy nim i to Rogers o niego dbał.
Czuję ukłucie zazdrości. Wiem, wiem, że to nie w porządku. Rogers jest jego przyjacielem. Ale... ale tyle mnie przy nim nie było...
Odsuwam od siebie te myśli. Bo przecież nic z tym nie mogę zrobić. Nie mogę się znów użalać, to nie ma sensu.
Żeby zająć myśli czymś innym, przypominam sobie naszą rozmowę, to, co mi powiedział. O Zemo. Znam tego typa, aż za dobrze. Zdążyłem się przekonać, że jest psycholem.
Pogrążony w myślach dopiero po chwili zauważam, że wszedłem w jedną z ciemnych uliczek. Taa, słynne ciemne uliczki Nowego Yorku. Prawdopodobieństwo tego, że wyjdzie się stąd bez szwanku jest równe... no cóż, zero.
Sięgam więc pod płaszcz upewniając się, że pistolet jest na swoim miejscu. Jest.
Idę szybkim krokiem, ale do wyjścia z uliczki jeszcze daleko. Wciąż trzymam dłoń na rękojeści pistoletu.
Nagle słyszę za sobą kroki.
Odwracam się gwałtownie, jednocześnie wyciągając broń.
Za późno. Nie zdążam uniknąć wymierzonego w moją skroń ciosu.
Zataczam się na ścianę, ale utrzymuję się na nogach. Pistolet wypadł mi z rąk. Leży za daleko, bym miał szansę go dosięgnąć.
Napastnik zbliża się do mnie gotowy zadać kolejny cios. Nie był przygotowany na to, że nie padnę już po pierwszym. Jednak jest pewien, że drugi załatwi sprawę.
Zaciskam pięści i wyciągam przed siebie ręce. Uginam lekko nogi i staję odpowiednio w razie czego gotowy do starcia.
Mój przeciwnik zadaje cios. Udaje mi się go zablokować. Chcę zrobić krok do tyłu, ale przeszkadza mi ściana. Zamiast tego więc z całej siły uderzam go w brzuch.
Zatacza się lekko, ale już po chwili prostuje gotowy do dalszej walki.
Trwa to chwilę zanim udaje mu się znów przycisnąć mnie do ściany. Czuję ból, kiedy ponownie uderza w moją twarz. Próbuję się bronić, ale to na nic.
Zaczynam się zastanawiać, czego ode mnie chce. Patrzę więc tylko na niego, a on uśmiecha się jadowicie i szepcze mi do ucha:
- Heil Hydra.
Wzdrygam się. Dawno tego nie słyszałem.
Te słowa jednak dają mi motywację do działania. Tym razem to ja uderzam go w twarz. A potem kolejny raz. I kolejny.
Nienawidzę tych słów.
Kolejny cios.
Nienawidzę przypominać sobie o Hydrze i o całym gównie, jakie mnie tam spotkało.
Kolejny cios.
Nienawidzę przypominać sobie o tym całym gównie, które dla nich zrobiłem.
Gość wygląda już na porządnie zmasakrowanego, więc nie podejmuję próby zadania mu kolejnego ciosu.
- Wiesz, Rumlow... - mruczy typ uśmiechając się lekko, co szybko zamienia się w grymas bólu. - Nic ci to nie da. Pobiłeś mnie, okej. Ale to nie stanowi twojej przepustki na ucieczkę od przeszłości.
Zaciskam pięść, ale się powstrzymuję. Mężczyzna mówi dalej.
- Nie można po prostu skończyć z Hydrą. Oj, nie... - na chwilę milknie i znów delikatnie się uśmiecha, jakby wspominał coś przyjemnego. - To, że pomogłeś temu śmieciowi Barnesowi...
Nie daję mu dokończyć. Tym razem uderzam jego twarz pięścią. Jeszcze mocniej, niż wcześniej.
Wypluwa krew i wydaje z siebie dźwięk, który prawdopodobnie miał być śmiechem, ale ze względu na jego obrażenia brzmiał trochę jak kaszel.
- Nie uciekniesz, Rumlow. Nie da się uciec.
- Czego ode mnie chcesz, sukinsynu? - wycedzam w końcu wpatrując się w niego.
- Chciałem tylko przekazać ci wiadomość. Od Zemo. - znów przerywa, jakby chciał dać mi czas na przygotowanie się na tą informację. - Jej treść była dość długa, wymyślił cały monolog, ale rzecz jasna go nie zapamiętałem, więc go skrócę. Masz przesrane.
A potem uśmiecha się do mnie jadowicie jeszcze raz.
- Heil Hydra. - mruczy.
I mdleje.
Wstaję, patrzę na niego przez dłuższą chwilę.
Na język suną mi się tylko przekleństwa.
Biorę z ziemi mój pistolet i bez zbędnej zwłoki opuszczam uliczkę.
Wracam do domu szybkim krokiem.
I kiedy o tym wszystkim myślę, uświadamiam sobie, że gość miał rację.
Mam przesrane.

- Potrzebuję twojej pomocy. 
Rollins spojrzał na mnie zrezygnowany, po czym pokręcił głową. 
- Już ci mówiłem, jakie jest moje zdanie na ten temat. Wiele razy. Nie powinieneś się w to mieszać. 
- Czy ty tego nie widzisz? Nie widzisz, co z nim robią? To nieludzkie, Rollins. 
- Cholera jasna, od kiedy ty jesteś w Hydrze, Rumlow, od wczoraj? Nic, co robimy nie jest "ludzkie", jak to nazwałeś. Nic, rozumiesz? Ten dzieciak to jeden z wielu. Co ci da, że go uratujesz? Znajdą kolejnych. A zresztą, nie muszą szukać. Mają wielu innych mu podobnych.
Przez chwilę oboje milczeliśmy. Wbijałem wzrok w podłogę, a Jack patrzył na mnie ponaglająco. 
- Jeśli teraz tak cię to martwi, to co cię podkusiło, żeby w ogóle tu dołączać? - odezwał się. 
Podniosłem wzrok i otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale zorientowałem się, że nie wiem co. 
To pytanie zbiło mnie z tropu. W Hydrze byłem już tak długo, że przestałem się nad tym zastanawiać. Nie chciałem. Nie chciałem budzić w sobie jakiś wyrzutów sumienia, no bo przecież po co. Nie o to w tym chodziło. Miałem tylko wykonywać misje, wykonywać je dobrze. Nie myśleć o tym, czy robię dobrze, bo nie robiłem. No więc wykonywałem każdą misję, którą dostawałem. Robiłem wszystko, co mi kazali nie dopuszczając nawet opcji, że mógłbym tego nie robić. Rozkazy to rozkazy.
Więc co, do cholery, sprawiło, że stojąc tam i patrząc jak torturują Jamesa coś mnie tknęło?
Przecież widziałem to wiele razy. Wiele razy patrzyłem niewzruszenie jak Hydra torturuje jakieś mniej lub bardziej przypadkowe osoby. Czasem samodzielnie ich torturowałem. 
Pamiętam dokładnie ten dzień, kiedy dołączyłem do Hydry. Pamiętam każdy szczegół, wszystko, co się wtedy stało. Prawie wszystko. Nie pamiętam jednego - uczuć i emocji towarzyszących mi kiedy po raz pierwszy wypowiedziałem to pieprzone pozdrowienie.
Wiedziałem, że wstępując w szeregi tej organizacji podpisuję pakt z diabłem i że już nigdy od tego nie ucieknę. 
I dopiero wtedy, po latach spędzonych tam, po raz pierwszy zaczynałem mieć wrażenie, że to nie było tego warte.
- Rumlow? - wyrwał mnie z zamyślenia zniecierpliwiony głos Rollinsa, który wciąż nie otrzymał odpowiedzi na swoje pytanie.
Znów otworzyłem usta, ale znów doszedłem do wniosku, że nie umiem udzielić mu tej odpowiedzi. Tylko bezradnie wzruszyłem ramionami. 
- Co z tobą? - spytał mierząc mnie coraz bardziej zaniepokojonym spojrzeniem. - Co z Brockiem Rumlowem, skutecznym i bezwzględnym agentem Hydry, który potrafi zabić bez mrugnięcia okiem?
- Jesteś po mojej stronie czy nie? - zignorowałem jego pytanie i rzuciłem mu coraz bardziej zdenerwowane spojrzenie. 
- Słuchaj. - powiedział kręcąc głową. - Jesteś moim współpracownikiem, ale jeśli masz zamiar zdradzać Hydrę... to nie mogę być po twojej stronie.
Patrzył na mnie jeszcze przez chwilę. Potem wyszedł zdając sobie sprawę, że nie skomentuję jego słów.
Prychnąłem cicho i pokiwałem głową. 
Czego innego miałem się spodziewać? Rollins był moim współpracownikiem z Hydry, a nie przyjacielem. A to dwie, zupełnie inne rzeczy.


***
Mimo, że jest już grubo po pierwszej w nocy i nawet w Nowym Yorku w wielu lokalach i mieszkaniach nie pali się już światło, siedzący przy biurku ciemnowłosy mężczyzna nie jest w żadnym stopniu zaskoczony rozlegającym się nagle pukaniem do drzwi jego mieszkania.
- Wejść. - mruczy cicho.
Drzwi otwierają się, a do środka wkracza inny mężczyzna. Zamyka za sobą drzwi i staje przed tamtym praktycznie na baczność.
Heil Hydra! - salutuje.
Ciemnowłosy odpowiada mu tylko lekkim skinieniem.
- Do rzeczy. - mówi głosem aż przerażająco spokojnym.
Jego gość najwyraźniej wie, że ten spokój nie zwiastuje w ustach mężczyzny niczego dobrego, bo w jego oczach pojawia się lekki niepokój. Szybko jednak otrząsa się i zaczyna mówić:
- Wysłany przez nas agent został znaleziony pobity w uliczce, w której miał dopaść Rumlowa. Jest w kiepskim stanie, ale żyje.
Ciemnowłosy klnie w duchu, ale przez moment nic nie mówi. Na jego twarzy wciąż panuje dziwny spokój, wygląda na to, że opanował ten kamienny wyraz twarzy do perfekcji.
- Przejdziemy do drugiego planu. - oznajmia po dłuższym zastanowieniu. - Przekaż reszcie. Zaczynamy jutro.
Jego rozmówca kiwa głową, po czym odwraca się i wychodzi bez słowa.
Siedzący przy biurku mężczyzna wstaje i podchodzi do okna. Uśmiecha się do siebie, ale jest to uśmiech, w którym nie ma ani cienia radości.
Heil Hydra. - mówi do siebie cicho Helmut Zemo, a uśmiech nie spełza mu z twarzy.

***
Zmycie z siebie krwi, mojej i tego faceta, zajmuje mi chwilę czasu.
Cała umywalka jest nią pokryta, kilka kropel kapie też na podłogę.
Miałem rację - ze słynnych ciemnych uliczek Nowego Yorku nie da się wyjść bez szwanku.
Mam podbite oko, kilka siniaków w różnych miejscach, przeciętą wargę, mnóstwo zadrapań... ale przynajmniej żyję i mam się względnie dobrze.
Kieruję swoje kroki do kuchni. Otwieram lodówkę i wyciągam z niej piwo. W domu mam też coś mocniejszego, ale teraz nie jest mi to potrzebne. Muszę tylko usiąść i trochę pomyśleć.
Wracam do salonu, opadam na kanapę.
Zemo wie. Wie i mnie szuka, tak podejrzewam. Poznałem w Hydrze wielu ludzi, których mógłbym nazwać szalonymi, ale nikt nie był bardziej szalony niż on.
Wydawał się w porządku, a przynajmniej o tyle w porządku, o ile w porządku może być agent Hydry. Ale niczym się nie wyróżniał. Na powitanie uścisnął mi rękę, uśmiechnął się przyjaźnie. Ale później przekonałem się, że to wszystko pozory. I podejrzewam, że i tak nie widziałem jego najgorszej strony. A pewnie będzie mi dane zobaczyć.
Biorę łyk alkoholu, zawieszam wzrok gdzieś na ścianie. Powinienem ostrzec Jamesa. Wiem jednak, że wszelkie rozmowy telefoniczne mogą skończyć się źle.
Zerkam na zegarek. Na spotkanie jest stanowczo za późno, najpewniej już śpi. Piszę więc mu tylko krótkiego smsa "Jutro o tej samej porze w Central Parku. Bądź sam.".
Siedzę tak jeszcze przez chwilę myśląc o tym wszystkim intensywnie. Rzucam jeszcze jedno spojrzenie na ekran telefonu. James nie odpisał, ale orientuję się, że jest druga w nocy.
Dopijam piwo, biorę szybki prysznic i stwierdzam, że czas się położyć.
Pierwszy raz od wielu miesięcy zasypiam od razu.

środa, 15 czerwca 2016

Rozdział 5

- Uważam, że powinniśmy uciec.
Siedziałem u Jamesa i zaczynałem naprawdę na poważnie rozważać opcję zabrania go z Hydry i ucieczki stąd w cholerę.
Plan był ambitny, ale na razie na tej ambicji się kończyło. Wydawało się to nierealne. W Hydrze jest tylu ludzi, że ciche wymknięcie się stamtąd byłoby niemożliwe, nawet w środku nocy, w dniu, kiedy baza nie będzie pełna.
Poza tym, nie chciałem sobie tak po prostu uciec. Jakbym chciał zmyć się sam - to nie byłby większy problem. Może nawet by mnie nie szukali. Ale ja nie chciałem zmyć się sam. Nie chciałem się nawet zmyć z kimś, kto byłby tak samo mało ważną osobą jak ja.
Chciałem się stamtąd zmyć z najbardziej strzeżonym, cenionym i potrzebnym Hydrze człowiekiem.
James pokręcił głową i spojrzał na mnie.
- Żartujesz? Słuchaj, dziękuję, że się o mnie troszczysz, ja... cenię to, ale ten plan... to nierealne, Brock. - wzruszył ramionami.
Widziałem jak próbował grać obojętnego, ale przecież widziałem też jak było naprawdę. Nie chciałem nawet myśleć o tym, co mu tutaj robili. Wystarczyło mi to, czego byłem świadkiem, a i tak jestem świadomy tego, że nie byłem świadkiem najgorszego.
Nie pytałem go o to i nie miałem takiego zamiaru, nawet wtedy kiedy będziemy mogli już rozmawiać na spokojnie, o wszystkim. Jeśli sam mi powie, w porządku. Ale nie chcę przywoływać mu tych wspomnieć, nie chcę, żeby więcej cierpiał.
- Nawet jeśli uda nam się uciec... - kontynuował cicho. - Będą mnie szukać. I znajdą, prędzej czy później. Znajdą, zabiją ciebie i znowu wrócę tutaj. Znowu zrobią mi pranie mózgu i znowu stanę się maszyną do zabijania. I stracę ciebie. - rzucił mi spojrzenie.
Pokręciłem głową i opuściłem wzrok.
- Nie pozwolę na to. - oznajmiłem. - Już nikt nigdy cię do niczego nie wykorzysta, obiecuję. Wyjdziemy stąd i wszystko będzie dobrze.
- Skąd możesz to wiedzieć? - przerwał mi. - Nic nie wiesz, nie wiesz, jak oni działają! Nie wiesz, co mogą mi zrobić! 

Milczałem. Nie, nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia jakim cudem dają radę w pełni kontrolować człowieka, nie znałem ich metod. I nie chciałem znać.
- Wydaje ci się, że to takie proste. Że wystarczy stąd wyjść. - prychnął. 
- James. - odezwałem się w końcu. - Chcę ci pomóc, wiesz o tym. 
- Jak? Brock, to nie jest możliwe. Przykro mi. - odwrócił się i zaczął przechadzać się po sali. 
Znów zapadło milczenie.
Nie wiedziałem, czy James istotnie wątpi w powodzenie tego planu czy chodziło tylko o to, że przecież Hydra nie pozwoli mu odejść. To prawda, przypomniałem mu kim jest i że wcale nie jest żołnierzem Hydry, ale skąd mogłem wiedzieć, czy gdzieś w głębi siebie wciąż nie ma jakoś zakodowane, że tylko oni mogą mu wydawać rozkazy i że może robić tylko to, co oni powiedzą. 
Nie wiedziałem nic. Chciałem tylko pomóc mężczyźnie, którego kocham. 
- Najlepiej będzie... - zaczął James cicho w końcu się zatrzymując. - Jeśli ty stąd uciekniesz. 
Spojrzałem na niego pytająco.
- Sam. 
Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale on odezwał się pierwszy:
- Podejrzewają coś. Nie wiem jak dużo, ale podejrzewają, że ktoś do mnie przychodzi. I w końcu dowiedzą się, że to ty. I cię zabiją. 
- Nigdzie się bez ciebie nie ruszam. - powiedziałem stanowczo. - Niech mnie zabiją, w porządku. Niech zrobią co chcą. Bylebyś tylko ty był bezpieczny. O więcej nie mogę prosić. To jedyne, na czym mi zależy. 
Westchnął.
- Sam nie wiem. - mruknął. - To będzie ryzykowne i niebezpieczne. I mało realne. 
- Jakoś damy radę. - odparłem. - Jakoś damy radę.

Kiedy widzę Jamesa, stojącego przede mną, całego i zdrowego, do oczu napływają mi łzy.
Bo bałem się o niego. Przez tą wojnę. Nie wiedziałem co z nim i po prostu się martwiłem, że już go nie zobaczę. Albo że to on nie będzie chciał mnie widzieć.
Chcę coś powiedzieć, ale nie potrafię się odezwać.
- Brock... przepraszam. - mówi James opuszczając głowę. - Że się nie odezwałem. I że uciekłem.
Kręcę głową i przytulam go.
- Nie musisz mnie przepraszać.
- Po prostu... bałem się, że mnie znajdą. A jeśli znaleźliby mnie, to ciebie też. Wiesz, że cię nienawidzą. Nawet bardziej niż mnie.
- To nieważne. Teraz już nieważne.
Patrzy mi w oczy i po chwili wahania mnie całuje.
Tak bardzo brakowało mi tego uczucia.
Tak bardzo brakowało mi jego pocałunków.
Tak bardzo brakowało mi tych chwil spędzonych z nim.
Tak bardzo brakowało mi Jamesa Barnesa.
Po chwili odrywamy się od siebie, a ja się uśmiecham. Nagle wszystko zaczęło mieć sens. Tak cholernie brakowało mi Jamesa, a teraz jest tutaj, ze mną. I wszystko nagle jest w porządku.
- Muszę ci coś powiedzieć. - mówi po chwili. - Ale nie tutaj. Chodź ze mną.

Nie miałem najmniejszego pojęcia, czemu Pierce wzywa mnie do siebie, ale rzecz jasna obawiałem się najgorszego.
W końcu on nie zawraca sobie głowy każdym agentem, a już na pewno nie tak mało ważnym jak ja. Dlatego opcja była prawdopodobnie tylko jedna. Wiedzieli.
Idąc korytarzem rozważając wszystkie możliwe opcje, których jak to na razie wyglądało nie miałem za dużo. W najlepszym wypadku wyrzucą mnie z Hydry. Wtedy będę mógł wrócić i bez zbędnej zwłoki wziąć stąd Jamesa i uciec. Będzie to co prawda trochę bardziej skomplikowane niż byłoby, gdybym jednak został tu, ale to nie będzie najgorsza opcja.
Najgorszą opcją będzie zabicie mnie. Nie mogłem jej wykluczyć. Upewniłem się, że mój pistolet jest naładowany. Pewnie nie wiele dałby mi, gdyby przyszło co do czego, więc jeśli jednak zdecydują się na tą opcję będzie bardzo, bardzo źle.
Dotarłem do gabinetu Pierce'a po chwili. Otworzyłem drzwi i wszedłem tam zachowując całkowicie poważną twarz.
- Co jest? - spytałem.
- Chcemy, żebyś udał się na misję. To nic wielkiego, kilkudniowy wypad.
Uniosłem brwi. Czyli chodziło o zwykłą misję? Coś mi tu nie grało.
- To twój towarzysz. - dodał jeszcze wskazując na siedzącego na kanapie mężczyznę.
Tamten wstał i podszedł do mnie.
- Helmut Zemo. - przedstawił się i podał mi rękę.
Niechętnie uścisnąłem jego dłoń.
- Brock Rumlow.
Spojrzałem na Pierce'a. Ale dlaczego? Zwykle moim towarzyszem był Rollins, nigdy nie dali mi nikogo innego. A poza tym, ten Zemo... w życiu o gościu nie słyszałem.
Czyli pewnie przydzielili mi kogoś nowego. Świetnie.
Ale z drugiej strony, to wszystko wydawało mi się grubymi nićmi szyte. Informacje o nowych misjach nigdy nie były przekazywane tak oficjalnie. Coś było na rzeczy.
Nie chciałem się jednak już o nic pytać. Może to tylko moje wymysły, a jeszcze powiem za dużo i się zdradzę. Przecież był cień szansy, że nikt nie wie o moich spotkaniach z Jamesem i moich planach ucieczki.
- Wyjeżdżacie jutro. Przygotujcie się jakoś. Nie powinno być ciężko, ale kto wie. - oznajmił dyrektor Hydry i gestem nakazał, że mamy wyjść.
Szybkim krokiem opuściłem pomieszczenie i wtedy zdałem sobie sprawę z kolejnej sprawy.
Mogli się domyślić, że pomagam Jamesowi i teraz wysyłają mnie na misję, żebym zostawił go samego. Kilka dni prania mu mózgu wystarczy, żeby znowu stał się ich Zimowym Żołnierzem.
Cholera.
Nie miałem nawet kilku godzin na wymyślenie czegokolwiek. Musiałem działać szybko.
I w tym momencie zdałem sobie sprawę, że zostaje nam już tylko ucieczka.

Siadam na kanapie w małym mieszkanku Jamesa.
Po drodze objaśnił mi pokrótce, że Rogers załatwił mu tutaj miejsce, żeby mógł się ukryć. Powiedział też kilka słów o tej całej wojnie domowej superbohaterów, ale wyglądało na to, że sam nie wiedział za dużo.
Dowiedziałem się tylko, że trwa to już jakiś czas i że rząd chce kontrolować Avengers. Pokłócili się o to, jedni chcą być kontrolowani, inni nie. James znalazł się tam przypadkiem.
Zasłania rolety i siada naprzeciwko mnie.
- Hydra ma nowego przywódcę. - oznajmia cicho, jakby z obawą, że ktoś może nas podsłuchać.
Co też nie jest wykluczone.
- Jest się czym martwić?
- Tak mi się wydaje. To ktoś zupełnie nowy, nie słyszałem o nim w każdym razie. Hydra jakoś wyjątkowo dobrze sobie teraz radzi, od czasu, kiedy objął dowodzenie. Już kilka razy prawie mnie znaleźli. Gdyby nie Steve, pewnie bym nie żył.
Opuszczam wzrok. Gdyby nie Steve. Nie żyłby, bo ja nie mogłem go uratować. Bo nie było mnie przy nim.
- Jak się nazywa? Ten przywódca? - pytam, chociaż szczerze mówiąc nie znam zbyt wielu osób z Hydry po nazwiskach. No ale kto wie, może akurat.
James rzuca okiem w stronę okna, a potem znów patrzy na mnie.
- Helmut Zemo.
I po tych słowach wiem, że jest się czym martwić.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Rozdział 4

 Kiedy go widzę… wszystko inne przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. On tam jest. Tak blisko mnie. A ja nie mogę go nawet dotknąć, nie mogę nawet usłyszeć jego głosu.
Przez chwilę mam wrażenie, że opuściły mnie wszystkie siły. Że nie dam rady nic zrobić. Ale muszę się wziąć w garść. Mam jedyną szansę, żeby mu pomóc.
Unoszę karabin. Kiedyś byłem całkiem niezłym snajperem, w Hydrze doceniali moje umiejętności. Nie. Pieprzyć Hydrę. To już dawno się nie liczy. Gdy uciekliśmy, raz na zawsze zerwałem swoje powiązania z organizacją.
Patrzę przez celownik. Sprawdzam wszystko dokładnie, cały teren. Widzę Steve'a Rogersa, Clinta Bartona, Sama Wilsona. Walczą z Tony'm Starkiem, Natashą Romanoff i Jamesem Rhodesem. Jest jeszcze kilka osób, nie znam ich, ale to nieważne. Jest SHIELD. Dokładnie widzę kilkudziesięciu agentów kręcących się w sumie nie wiadomo po co po polu bitwy.
No i jest James. Przez moment zawieszam na nim wzrok i czuję, jak do oczu płyną mi łzy.
Przez chwilę po prostu patrzę. Wychodzi na to, że SHIELD jest ze Starkiem. James i Rogers cały czas walczą ramię w ramię odpierając ataki agentów.
Dobra. Czas na mnie.
Celuję w agenta najbliżej Jamesa. Wstrzymuję oddech.
Strzelam.
Pada na ziemię, a wszyscy zdezorientowani patrzą na ciało. Nie czekam dłużej. Strzelam.
Pada kolejny.
Po chwili kolejny. I kolejny.
Dopiero po parunastu minutach agenci postanawiają się wycofać. Rogers i Stark przez chwilę coś do siebie krzyczą, potem Kapitan odwraca się i razem z Jamesem odchodzi. Reszta robi to samo.
Decyduję się, by ruszyć za nimi.


- Brock?
- To ja. – szczelnie zamknąłem drzwi i spojrzałem na niego. – Jak tam?
Wzruszył ramionami.
- Nie powinno cię tu być. Mogą się tu zjawić w każdej chwili, muszę trenować do misji.
- Nie musisz.
- Nie rozumiesz tego. To ważne. Kapitan Ameryka zaczyna się domyślać co z Hydrą. Trzeba go zlikwidować.
Podszedłem do niego i pokręciłem głową.
- Nie.
Spojrzał na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
- To twój przyjaciel, młody. Nie możesz go zabić, rozumiesz?
- Nie wiem o czym mówisz.
Westchnąłem i przetarłem skroń. 
- Nazywasz się James Barnes. Byłeś w armii podczas II Wojny Światowej. Walczyłeś ramię w ramię ze Steve'm Rogersem, który był twoim najlepszym przyjacielem. - patrzyłem mu prosto w oczy i ostrożnie wypowiadałem słowa. To musiało w końcu do niego dojść, musiał sobie w końcu przypomnieć. 
Ale on tylko patrzył na mnie tak samo nierozumiejącym wzrokiem jak do tej pory, a na jego twarzy malował się smutek. On chciał to sobie przypomnieć, po prostu nie potrafił.
Przez chwilę chciałem zrobić coś jeszcze, ale tylko ze zrezygnowaniem odwróciłem się i zacząłem przechadzać po sali. 
James się nie odzywał. Ja też nie. Panowała absolutna cisza przerywana tylko przyspieszonym oddechem Jamesa. 
- Brock? - odezwał się po chwili. 
Spojrzałem na niego pytającym wzrokiem.
- Mówili do mnie Bucky. 

Podążam za nimi jeszcze dłuższą chwilę. Niedługo później zatrzymują się w jakiejś uliczce, ja staję niedaleko. To idealne miejsce - doskonale słyszę o czym rozmawiają, a oni nie mogą mnie zobaczyć.
- Co to, do cholery, było? - odzywa się jakiś nieznany mi czarnowłosy mężczyzna w czerwonym stroju.
- Nie mam pojęcia. To nie miało tak wyglądać. Nikt nie miał zginąć! - odpowiada mu Rogers wyraźnie zdenerwowany.
Kapitan Ameryka, idealny superbohater bez skazy. Jasne.
- Myślicie, że mamy jakiegoś tajemniczego sojusznika?  - podsuwa Wilson.
Wszyscy przez chwilę milczą.
Czy oni naprawdę rozważają taką opcję?
Mam ochotę tam wyjść i wykrzyczeć im wszystkim w twarz, że nie jestem ich pieprzonym sojusznikiem. Nie chcę się mieszać w tą ich "wojnę". Chcę tylko pomóc Jamesowi.
- Nie. - kręci głową Rogers, a ja uśmiecham się pod nosem. No. - Nikt z naszych by nie zabijał.
Jeszcze przez moment rozmawiają. W konwersacji nie bierze udział tylko jedna osoba - James. Ciągle się rozgląda i wygląda na dość mocno zakłopotanego. Ale na jego twarzy jest cień uśmiechu.
Później zapada cisza. Po chwili Rogers wzdycha.
- Wracajmy. Poczekamy na rozwój zdarzeń. - decyduje i wychodzi z uliczki, a wszyscy posłusznie idą za nim.
James stoi jeszcze przez chwilę, ale w końcu i on rusza za nimi.

Zdziwiłem się widząc Jamesa w moich drzwiach.
W środku pieprzonej nocy

- James? Co ty...?
On tylko kazał mi się zamknąć i szczelnie zamknął drzwi.
Byłem zdezorientowany. Wstałem z łóżka dopiero teraz orientując się, że jestem w samych majtkach.
Podszedłem do niego.
Zimowy Żołnierz płakał.
- H-hej... - zacząłem. Nie miałem bladego pojęcia co robić. - Co jest, młody?
On schylił głowę i zaczął płakać mocniej.
- Pamiętam to. - wyszeptał.
- Co, do cholery?
Tak, wiem - powinienem był skojarzyć o czym mówi, w końcu rozmawialiśmy o tym przez ostatnie tygodnie, ale był środek nocy, a on nagle wszedł do mojego pokoju, chociaż podobno nie miał najmniejszej możliwości wyjścia z sali, w której go przetrzymywali. 
I sam fakt, że przyszedł do mnie kiedy spałem, dodatkowo prawie nagi... To naprawdę niezręczna sytuacja, to normalne, że nie potrafiłem zrozumieć o czym mówi.
- Wszystko... - odparł po chwili. - To znaczy nie, nie wszystko. Pamiętam wojnę, pamiętam Kapitana Amerykę... ale nic dokładnie, ja... Brock, co oni mi zrobili?
Otworzyłem usta, żeby mu odpowiedzieć, ale zorientowałem się, że nie wiem jak.
No bo co miałem mu powiedzieć?
Że wypadł z pociągu, bo jego przyjaciel nie dał rady go uratować? Że później znalazła go Hydra i że zmieniła go w maszynę do zabijania?
Co miałem mu, do cholery, powiedzieć?
Kiedy tak stałem kłócąc się ze sobą, on najwyraźniej uznał, że niczego się nie dowie.
Zrobił krok w moją stronę.
Stanąłem jak wryty.
Wiem, wiem, to przecież nie było nic wielkiego. On najzwyczajniej w świecie zrobił krok w moją stronę. Ale coś mówiło mi, że na tym się nie skończy.
I to była prawda.
Rzucił mi niepewne spojrzenie, a ja wciąż nie miałem pojęcia co robić dalej. A potem złapał moją dłoń.
Nawet nie dał mi czasu, żeby zastanowić się nad tym, co się dzieje. Zrobił w moją stronę kolejny krok, a ja po prostu wpatrywałem się w jego oczy.
Bardzo ładne oczy.
I mnie pocałował.
Zimowy Żołnierz mnie pocałował.
A ja odwzajemniłem jego pocałunek. Nie wiem jak mam to opisać, to... cholera, całowałem się z Jamesem Barnesem.
Później wtulił się w moją pierś. Już nie płakał.
- Dziękuję. - szepnął tylko.

 Central Park po zmroku wygląda zupełnie inaczej niż w dzień. Jest pusto, ciemno i ponuro.
Prawdopodobnie nikt nie wpadłby na pomysł przychodzenia tutaj w godzinach nocnych - w jego okolicach kręci się mnóstwo podejrzanych typów.
Ale mnie to nie obchodzi. Jestem tu tylko w jednej sprawie.
Siedzę na ławce i czekam. Rzadko bywam cierpliwy, ale teraz jestem.
I w końcu go widzę.
Ma na sobie kurtkę, na głowie kaptur, a ręce trzyma w kieszeniach. Wstaję.
Podchodzimy do siebie i stajemy, chwilę wymieniając spojrzenia.
Pierwszy raz przechodzi mi przez myśl, że może wcale go już nie interesuję. Może odszedł i teraz wcale nie chciał wracać. Może ma inne sprawy na głowie. Ważniejsze.
- James...? - mówię cicho patrząc na niego ze smutkiem.
Rzuca mi jeszcze jedno spojrzenie, a po chwili podchodzi i przytula się do mnie.
- Tęskniłem za tobą. - mówi cicho.

wtorek, 9 lutego 2016

Rozdział 3

Koło mojego mieszkania jest pewien park.
Kiedyś lubiłem tu przychodzić, zastanowić się, pomyśleć.
Dawno tu nie byłem. Nie miałem okazji ani ochoty tu wracać.
Teraz coś kazało mi wreszcie się ruszyć i skierować tu swoje kroki.
Siedzę na ławce naprzeciwko oczka wodnego. Kiedyś było bardzo ładne - błękitna, przejrzysta woda, pływały w nim ryby, wokół rosło pełno roślin. Teraz zupełnie nie przypomina dawnego siebie. Jest brudne, rośliny powiędły, a wszystko co tam pływało pewnie zdechło. Cały park jest jakiś... inny. Kiedyś był ładny, przyjemny, teraz to się zmieniło.
Obserwuję ludzi, którzy co jakiś czas mnie mijają. Nie jest ich wielu, w końcu pogoda za bardzo nie dopisuje, ale czasem ktoś przejdzie.
Wszyscy są jacyś smutni, przygnębieni, pogniewani - jak ja. Nie jestem przynajmniej jedyną taką osobą.
Ciągle staram się uciec myślami gdzie indziej, gdziekolwiek. Myślę o tym parku, myślę o tych ludziach, o tym oczku wodnym... Ale prędzej czy później i tak wracam myślami do przeszłości. Do Hydry. Do Jamesa.
Kręcę głową i wstaję. Czas wracać do domu.
Postanawiam jednak, że chwilę się przejdę.

Wrzuciłem jakieś dokumenty do niszczarki papierów, a potem kolejne i kolejne. Cóż, praca w SHIELD rzadko bywała szczególnie emocjonująca.
Nagle drzwi otworzyły się i do środka zajrzał jeden z agentów.
- Pierce mówi, żebyś poszedł do Rogersa. Chce go widzieć u siebie za piętnaście minut.
- Sam nie może pójść?
- To nie jest prośba, Rumlow.
Po tych słowach wyszedł i zatrzasnął drzwi.
Pokręciłem głową z niedowierzaniem i odłożyłem trzymane dokumenty. Wyszedłem z pokoju i poszedłem poszukać Rogersa.
Nie zajęło mi to długo. Znalazłem go w jednym z korytarzy rozmawiającego z grupą agentów.
Kiedy go zobaczyłem, coś mnie tknęło. Przypomniałem sobie o dokumentach Barnesa i o słowach, które nie mogły przestać chodzić mi po głowie „Został bliskim przyjacielem Stevena Rogersa…”.
Powinienem mu powiedzieć? Może jakoś pomógłby mi w uratowaniu tego chłopaka? Może…
- Rumlow? – usłyszałem jego głos. Patrzył na mnie jakoś wyczekująco. – Wszystko okej?
Zorientowałem się, że stanąłem na środku korytarza z utkwionym w niego wzrokiem. Świetnie.
- Tak. – odparłem. – Pierce mówił, żebyś do niego przyszedł.
Kiwnął głową i wyminął mnie.
- Eee, Rogers? – zawołałem jeszcze za nim.
- Hm?
- Możemy pogadać?
- Nie teraz.
I ruszył w stronę gabinetu Pierce’a.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, jak głupią decyzją byłoby powiedzenie mu o tym. Jak ja sobie to wyobrażałem? „O hej, tak naprawdę to jestem z Hydry i znaleźliśmy twojego przyjaciela, który zginął podczas wojny. Teraz go torturujemy i zrobiliśmy z niego maszynę do zabijania. Może go jakoś uratujemy?”.
Pokręciłem głową z niedowierzeniem, obróciłem się na pięcie i wróciłem do pokoju. Byłem zdany tylko na siebie.

W domu robię sobie drinka i siadam przed telewizorem. Od razu włączają się wiadomości, ostatnio nie oglądam nic innego.
I widzę to.
Środek Nowego Yorku, ogień, mnóstwo ludzi, gapiów, reporterów. I kilkadziesiąt osób w centrum wydarzeń. Walczą.
Dostrzegam nie tylko superbohaterów, ale też agentów SHIELD. Co oni niby tam robią?
Ale to nieważne, nie teraz. Podchodzę do telewizora i przyglądam się. Wszystko nagrywane jest z daleka, nikt nie chce ryzykować. Ale muszę się przyjrzeć. Muszę mieć pewność.
Jest.
Widzę znajomą, zbyt dobrze znajomą sylwetkę i ramię. Nie można go pomylić z nikim innym.
Gwałtownie się podnoszę i otwieram szafę. Wyciągam wszystko, co w niej jest.
Chwilę potem jestem już w samochodzie.

Gdy tylko nadeszła noc wyjechałem z domu i przeszedłem przez jedno z bocznych wejść w bazie Hydry.
Ruszyłem korytarzem. Nie napotkałem nikogo. Planowałem to zbyt długo, aby kogoś napotkać.
Problemy zaczęły się zaraz przy pomieszczeniu, w którym on się znajdował. Stało tam kilku agentów.
Po krótkiej walce powaliłem ich, związałem i zamknąłem w jednym z pustych pokoi. Nie było to proste, ale adrenalina zadziałała i sobie poradziłem.
Wszedłem do pomieszczenia i szczelnie zamknąłem za sobą drzwi.
I zobaczyłem go.
Uniósł głowę, spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem i wychrypiał:
- Kim jesteś?
Nigdy nie słyszałem tak zmęczonego, zmarnowanego i smutnego głosu. Nigdy nie widziałem tyle cierpienia i bólu w oczach człowieka. Nigdy nie widziałem kogoś takiego jak on.
- Jestem tutaj, żeby ci pomóc. – odparłem podchodząc do niego. – Wyciągnę cię stąd.
Zmarszczył czoło, przyglądał mi się ze zdziwieniem.
- Nie mogę stąd iść. – rzekł.
- Możesz, pomogę ci.
- Nie mogę. Nikt nigdzie indziej mnie nie potrzebuje, jestem bezużyteczny. Zginę, gdy tylko opuszczę to miejsce.
Mówił to tak, jakby to było coś oczywistego. Jakby każdy o tym wiedział. I dodatkowo ten głos, wyprany z emocji, brzmiał tak jakby mówił o pogodzie.
- O czym ty mówisz? – spytałem.
- O tym, jak jest. – wzruszył ramionami.
- Ale nie jest tak. – pokręciłem głową. – Są osoby, które cię potrzebują. Jesteś człowiekiem. Nie zasługujesz na to, co ci tutaj robią.
- Niby kto mnie potrzebuje? Jestem tylko maszyną do zabijania.
Zapadło milczenie. Nie sądziłem, że jest aż tak źle. Musieli mu wmawiać, że jest do niczego, że jest tylko ich maszyną. I znów poczułem ogromny żal i współczucie.
- Nazywasz się James Barnes. – powiedziałem patrząc mu w oczy. – Podczas wojny byłeś przyjacielem Steve’a Rogersa.
Tym razem to on przez chwilę nie odpowiedział. Na jego twarzy kłóciły się jakieś emocje, w oku pojawił się błysk. On to pamiętał, musiał. Gdzieś głęboko, ale wiedział, kim jest.
- Jestem żołnierzem. – odparł po chwili. – Moje imię i nazwisko nie mają znaczenia. Nic innego już nie ma znaczenia. Jestem… Zimowym Żołnierzem.
Pokręciłem głową i westchnąłem.
- Wrócę do ciebie. – oznajmiłem i wyszedłem z pomieszczenia.




----------
Privet!
Rozdziału trochę nie było, bo nie miałam weny za co przepraszam i przy okazji z góry przepraszam, kiedy taka nieobecność się powtórzy, co się pewnie stanie jeszcze nie raz.
Mam nadzieję, że jest w miarę oki. Obiecuję, że niedługo rozdziały będą ciekawsze i dłuższe, gdyż rozkręci się akcja.
A poza tym... za Stony też postaram się jakoś w najbliższym czasie zabrać, ale na razie chciałam skupić się na Winterbones, bo ten ship jest mi bliższy i chciałam się na nim skupić.
W każdym razie - dziękuję za przeczytanie, mam nadzieję, że było w porządku.
Pozdrawiam!
Sophie