wtorek, 26 kwietnia 2016

Rozdział 4

 Kiedy go widzę… wszystko inne przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. On tam jest. Tak blisko mnie. A ja nie mogę go nawet dotknąć, nie mogę nawet usłyszeć jego głosu.
Przez chwilę mam wrażenie, że opuściły mnie wszystkie siły. Że nie dam rady nic zrobić. Ale muszę się wziąć w garść. Mam jedyną szansę, żeby mu pomóc.
Unoszę karabin. Kiedyś byłem całkiem niezłym snajperem, w Hydrze doceniali moje umiejętności. Nie. Pieprzyć Hydrę. To już dawno się nie liczy. Gdy uciekliśmy, raz na zawsze zerwałem swoje powiązania z organizacją.
Patrzę przez celownik. Sprawdzam wszystko dokładnie, cały teren. Widzę Steve'a Rogersa, Clinta Bartona, Sama Wilsona. Walczą z Tony'm Starkiem, Natashą Romanoff i Jamesem Rhodesem. Jest jeszcze kilka osób, nie znam ich, ale to nieważne. Jest SHIELD. Dokładnie widzę kilkudziesięciu agentów kręcących się w sumie nie wiadomo po co po polu bitwy.
No i jest James. Przez moment zawieszam na nim wzrok i czuję, jak do oczu płyną mi łzy.
Przez chwilę po prostu patrzę. Wychodzi na to, że SHIELD jest ze Starkiem. James i Rogers cały czas walczą ramię w ramię odpierając ataki agentów.
Dobra. Czas na mnie.
Celuję w agenta najbliżej Jamesa. Wstrzymuję oddech.
Strzelam.
Pada na ziemię, a wszyscy zdezorientowani patrzą na ciało. Nie czekam dłużej. Strzelam.
Pada kolejny.
Po chwili kolejny. I kolejny.
Dopiero po parunastu minutach agenci postanawiają się wycofać. Rogers i Stark przez chwilę coś do siebie krzyczą, potem Kapitan odwraca się i razem z Jamesem odchodzi. Reszta robi to samo.
Decyduję się, by ruszyć za nimi.


- Brock?
- To ja. – szczelnie zamknąłem drzwi i spojrzałem na niego. – Jak tam?
Wzruszył ramionami.
- Nie powinno cię tu być. Mogą się tu zjawić w każdej chwili, muszę trenować do misji.
- Nie musisz.
- Nie rozumiesz tego. To ważne. Kapitan Ameryka zaczyna się domyślać co z Hydrą. Trzeba go zlikwidować.
Podszedłem do niego i pokręciłem głową.
- Nie.
Spojrzał na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
- To twój przyjaciel, młody. Nie możesz go zabić, rozumiesz?
- Nie wiem o czym mówisz.
Westchnąłem i przetarłem skroń. 
- Nazywasz się James Barnes. Byłeś w armii podczas II Wojny Światowej. Walczyłeś ramię w ramię ze Steve'm Rogersem, który był twoim najlepszym przyjacielem. - patrzyłem mu prosto w oczy i ostrożnie wypowiadałem słowa. To musiało w końcu do niego dojść, musiał sobie w końcu przypomnieć. 
Ale on tylko patrzył na mnie tak samo nierozumiejącym wzrokiem jak do tej pory, a na jego twarzy malował się smutek. On chciał to sobie przypomnieć, po prostu nie potrafił.
Przez chwilę chciałem zrobić coś jeszcze, ale tylko ze zrezygnowaniem odwróciłem się i zacząłem przechadzać po sali. 
James się nie odzywał. Ja też nie. Panowała absolutna cisza przerywana tylko przyspieszonym oddechem Jamesa. 
- Brock? - odezwał się po chwili. 
Spojrzałem na niego pytającym wzrokiem.
- Mówili do mnie Bucky. 

Podążam za nimi jeszcze dłuższą chwilę. Niedługo później zatrzymują się w jakiejś uliczce, ja staję niedaleko. To idealne miejsce - doskonale słyszę o czym rozmawiają, a oni nie mogą mnie zobaczyć.
- Co to, do cholery, było? - odzywa się jakiś nieznany mi czarnowłosy mężczyzna w czerwonym stroju.
- Nie mam pojęcia. To nie miało tak wyglądać. Nikt nie miał zginąć! - odpowiada mu Rogers wyraźnie zdenerwowany.
Kapitan Ameryka, idealny superbohater bez skazy. Jasne.
- Myślicie, że mamy jakiegoś tajemniczego sojusznika?  - podsuwa Wilson.
Wszyscy przez chwilę milczą.
Czy oni naprawdę rozważają taką opcję?
Mam ochotę tam wyjść i wykrzyczeć im wszystkim w twarz, że nie jestem ich pieprzonym sojusznikiem. Nie chcę się mieszać w tą ich "wojnę". Chcę tylko pomóc Jamesowi.
- Nie. - kręci głową Rogers, a ja uśmiecham się pod nosem. No. - Nikt z naszych by nie zabijał.
Jeszcze przez moment rozmawiają. W konwersacji nie bierze udział tylko jedna osoba - James. Ciągle się rozgląda i wygląda na dość mocno zakłopotanego. Ale na jego twarzy jest cień uśmiechu.
Później zapada cisza. Po chwili Rogers wzdycha.
- Wracajmy. Poczekamy na rozwój zdarzeń. - decyduje i wychodzi z uliczki, a wszyscy posłusznie idą za nim.
James stoi jeszcze przez chwilę, ale w końcu i on rusza za nimi.

Zdziwiłem się widząc Jamesa w moich drzwiach.
W środku pieprzonej nocy

- James? Co ty...?
On tylko kazał mi się zamknąć i szczelnie zamknął drzwi.
Byłem zdezorientowany. Wstałem z łóżka dopiero teraz orientując się, że jestem w samych majtkach.
Podszedłem do niego.
Zimowy Żołnierz płakał.
- H-hej... - zacząłem. Nie miałem bladego pojęcia co robić. - Co jest, młody?
On schylił głowę i zaczął płakać mocniej.
- Pamiętam to. - wyszeptał.
- Co, do cholery?
Tak, wiem - powinienem był skojarzyć o czym mówi, w końcu rozmawialiśmy o tym przez ostatnie tygodnie, ale był środek nocy, a on nagle wszedł do mojego pokoju, chociaż podobno nie miał najmniejszej możliwości wyjścia z sali, w której go przetrzymywali. 
I sam fakt, że przyszedł do mnie kiedy spałem, dodatkowo prawie nagi... To naprawdę niezręczna sytuacja, to normalne, że nie potrafiłem zrozumieć o czym mówi.
- Wszystko... - odparł po chwili. - To znaczy nie, nie wszystko. Pamiętam wojnę, pamiętam Kapitana Amerykę... ale nic dokładnie, ja... Brock, co oni mi zrobili?
Otworzyłem usta, żeby mu odpowiedzieć, ale zorientowałem się, że nie wiem jak.
No bo co miałem mu powiedzieć?
Że wypadł z pociągu, bo jego przyjaciel nie dał rady go uratować? Że później znalazła go Hydra i że zmieniła go w maszynę do zabijania?
Co miałem mu, do cholery, powiedzieć?
Kiedy tak stałem kłócąc się ze sobą, on najwyraźniej uznał, że niczego się nie dowie.
Zrobił krok w moją stronę.
Stanąłem jak wryty.
Wiem, wiem, to przecież nie było nic wielkiego. On najzwyczajniej w świecie zrobił krok w moją stronę. Ale coś mówiło mi, że na tym się nie skończy.
I to była prawda.
Rzucił mi niepewne spojrzenie, a ja wciąż nie miałem pojęcia co robić dalej. A potem złapał moją dłoń.
Nawet nie dał mi czasu, żeby zastanowić się nad tym, co się dzieje. Zrobił w moją stronę kolejny krok, a ja po prostu wpatrywałem się w jego oczy.
Bardzo ładne oczy.
I mnie pocałował.
Zimowy Żołnierz mnie pocałował.
A ja odwzajemniłem jego pocałunek. Nie wiem jak mam to opisać, to... cholera, całowałem się z Jamesem Barnesem.
Później wtulił się w moją pierś. Już nie płakał.
- Dziękuję. - szepnął tylko.

 Central Park po zmroku wygląda zupełnie inaczej niż w dzień. Jest pusto, ciemno i ponuro.
Prawdopodobnie nikt nie wpadłby na pomysł przychodzenia tutaj w godzinach nocnych - w jego okolicach kręci się mnóstwo podejrzanych typów.
Ale mnie to nie obchodzi. Jestem tu tylko w jednej sprawie.
Siedzę na ławce i czekam. Rzadko bywam cierpliwy, ale teraz jestem.
I w końcu go widzę.
Ma na sobie kurtkę, na głowie kaptur, a ręce trzyma w kieszeniach. Wstaję.
Podchodzimy do siebie i stajemy, chwilę wymieniając spojrzenia.
Pierwszy raz przechodzi mi przez myśl, że może wcale go już nie interesuję. Może odszedł i teraz wcale nie chciał wracać. Może ma inne sprawy na głowie. Ważniejsze.
- James...? - mówię cicho patrząc na niego ze smutkiem.
Rzuca mi jeszcze jedno spojrzenie, a po chwili podchodzi i przytula się do mnie.
- Tęskniłem za tobą. - mówi cicho.